Mirów i Bobolice – ucieczka przed burzą i widoki pierwszej klasy

Witajcie!

Nie pierwszy raz byliśmy w Mirowie i Bobolicach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. To wsie położone blisko nas, łatwo jest się tam dostać busem z Myszkowa, co też uczyniliśmy. Pogody jednak nie przewidziano w punkt. Coś innego w serwisach internetowych i mediach, a zupełnie coś innego w rzeczywistości. Mieliśmy w planach bardziej wymagajacą trasę pod względem kilometrów pokonanych piechotą, a „Grzęda Mirowska” miała być ostatnim etapem naszej wycieczki, ale zdecydowaliśmy inaczej, biorąc pod uwagę pogodę. Te plany wykonamy kiedy indziej.

Niebo było dość zachmurzone, kiedy wyruszaliśmy. W ostatniej chwili zmieniony cel: okey, jedziemy po prostu do Bobolic. Stamtąd przetoczymy się do Mirowa. Po prostu. Krótka, piesza trasa, bez wielkiego zmęczenia itp. Już w busie zauważyliśmy, że zaczyna padać. Kierowca początkowo uprzedzał nas, że możliwe, iż nie dojedziemy do Bobolic, bo wielka nawałnica dnia poprzedniego i w nocy, niestety połamała drzewa i przejazd jest niemożliwy. Koniec końców, okazało się, że droga czysta, możemy jechać, no ale… zaczyna „dziabać” deszcz i to porządnie. Kiedy wysiedliśmy w Bobolicach, kurtki już były w użyciu. Stwierdziliśmy jednak, że trochę przeczekamy na przystanku. Jest zadaszony, więc w razie czego będziemy jako tako zabezpieczeni, tym bardziej, że zaczęło grzmieć.

Podsumowując przesiedzieliśmy tam kompletnie bez sensu z godzinę. No ale, biorąc pod uwagę ostatnie burze, woleliśmy nie ryzykować znalezienia się na otwartej przestrzeni. Kiedy w pewnym momencie się przejaśniło i w miarę uspokoił deszcz, zdecydowaliśmy, że idziemy. Kit, najwyżej trochę zmokniemy po drodze. Na teren zamku w Bobolicach nie wchodziliśmy, tylko kilka fotek z asfaltowej drogi. Widoki po drodze bardzo ładne. Po kilkunastu minutach doszliśmy do Mirowa.

Wstęp na teren „Grzędy Mirowskiej” od jakiegoś czasu jest płatny (podobnie jak wstęp na teren Bobolic) ale nie wnikamy w te zmiany. Kupiliśmy bilety po 7 zł i weszliśmy. Pierwsze w oczy rzucają się oczywiście „orusztowane” ruiny zamku – praca wre, coś tam się dzieje, coś odbudowuje, coś naprawia… kto to wie.

No i dalej nasz plan trafił szlag. Mieliśmy iść górą „Grzędy Mirowskiej”, a potem wracać dołem. Jednak zaczęło coraz mocniej padać i głośniej grzmieć. Nieco się wkurzyliśmy, nieco przestraszyliśmy – a tak w ogóle to byliśmy jedynymi „turystami” w tamtym momencie. Szybka decyzja, by nie wystawiać się na burzę: schodzimy na dół i lecimy do groty „Stajnia”, która znajduje się prawie na samiutkim końcu grzędy. No cóż.. nie ma wyjścia, bo i tak musimy się gdzieś schować. No i tak…. zanim tam doszliśmy i zanim się skryliśmy, byliśmy już tak przemoczeni i brudni od błota, spoceni od wszechogarniającej „duchoty” w powietrzu, że mieliśmy dość 🙂 Niemniej jednak, byliśmy bezpieczni.

To była w sumie fajna okazja, by „obfocić” grotę, zawsze jest tam sporo ludzi, czy to turystów, czy to wspinaczy na „Skałach przy Grocie”. Udało nam się wykorzystać chwilę, gdy byliśmy tam całkiem sami. W przypływie euforii swierdziliśmy „a co tam, pada nie pada, skoczymy jeszcze do pobliskiej groty „Obora” (zwanej też „Garażem)” – tam będzie wygodniej przeczekać burzę. No i skoczyliśmy, a właściwie ledwo się wdrapaliśmy – ścieżka zrobiła się mocno śliska, kamienie mokre, ale nie wyglądało to strasznie.

Rozłożyliśmy się jako tako i spędziliśmy w niej trochę czasu. Co przestawało padać, to znów zaczynało mocniej i tak w kółko. W pewnym momencie pojawiła się dość mocna ściana deszczu, więc zaczęliśmy się zastanawiać, jak my zejdziemy po tej ścieżce, którą weszliśmy?? Na pewno będzie ślisko i mokro dużo bardziej niż wcześniej, zaczęło się robić nerwowo. Może to się wydawać banalne, ale w obliczu takiej pogody i sił natury, zwykła, prosta ścieżynka prowadząca parę metrów w górę, staje się nie lada zagrożeniem. Może nie dla życia, ale dla potłuczenia, czy choćby skręcenia nogi na pewno.

Jednak uznaliśmy, że nie ma sensu siedzieć dłużej i czekać na zmianę pogody, co to za wyprawa, wracamy na wcześniejszego busa, trudno. Kiedy deszcz nieco zelżał i przestało grzmieć postanowiliśmy wyjść z „Obory” (jakkolwiek to brzmi). Boczna ścieżka wydała nam się łatwiejsza, wystarczyło się tylko przecisnąć między skałami. Wygląda to a zdjęciu niepozornie, ale zdjęcia z reguły nie oddają rzeczywistości dokładnie.

Udało się jednak wydostać, w sumie bezproblemowo i co się okazało? Zaczęło się przejaśniać, deszcz przestał padać i za chwilę praktycznie wyszło słońce! Szok! Bardzo nas to podbudowało i ucieszyło, bo nasza wycieczka nabrała jednak sensu. Ruszyliśmy zatem. Obeszliśmy sobie nieco grzędę, pobliskie skały i od strony „Ostatnich skał” weszliśmy na górę.

Chwilę penetrowaliśmy teren, bo ścieżki są widoczne, ale niektóre miejsca, które wcześniej były łatwiej dostępne niestety zarastają. Smutne. Na szczęście panoramy nadal są piękne, w oddali widać zamek w Bobolicach i pola pobliskich wsi.

Nadal przemoczeni, upoceni, bo wilgoć po burzy zaczęła parować szukaliśmy jakiegoś miejsca z fajnym widokiem, by posiedzieć i nacieszyć się chwilą pogody (gdyż na grzędzie nadal nie było żywej duszy!)

Mijając przepiękne skały przysiedliśmy na takiej „a la” polance, mając po lewej stronie „Grupę Turni Kukuczki”, a po prawej skały „Mniszek”, „Szeroka Baszta” i „Krótka Grzęda”.

Posiedzieliśmy tam, nacieszyliśmy się ciszą i pięknymi widokami. Skały tam są niezwykle majestatyczne, potężne i są rajem dla wspinaczy.

Schodząc niżej mijaliśmy skały takie jak „Szafa” i „Studnisko”.

Idąc dalej dołem, dotarliśmy do grupy skał „Trzy Siostry”, gdzie również fotografowaliśmy nie tylko to skupisko, ale wszystko, co po drodze się dało. Każda skałka, nawet najmniejsza, to dla nas zawsze radość 🙂 Dziwne? chyba nie dla pasjonatów. Ten etap grzędy jest bardzo malowniczy. „Turnie Kukuczki” wyglądają przecudnie od dołu.

Sesja fotograficzna skał przy „Trzech Siostrach”, sycimy oczy i ruszamy dalej.

Ruszamy dalej ścieżką w dół i cały czas dołem grzędy kierujemy się w stronę ruin zamku.

Dochodzimy do grupy „Skał przy Zamku”, gdzie przy skale „Studnisko” robimy sobie dłuższy postój. Stąd fajnie widać ruiny i m.in. skałkę „Z Odstrzeloną Basztą”.

No i już zbliżamy sie do końca naszej wyprawy. Wychodzimy z grzędy. Udajemy się na niedaleki przystanek busa, który zawiezie nas do Myszkowa.

Wycieczka pełna przygód i wrażeń, początkowo prawie nieudana, potem jednak dała nam wiele radości i szczęścia. Rejony polecamy oczywiście.

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Trasa Ludwinów – Trzebniów (gm. Niegowa)

Witajcie ponownie!

Dzisiaj skupimy się na rejonie skałkowo-jaskiniowym w powiecie myszkowskim woj. śląskiego. Konkretniej udajemy się do gminy Niegowa, gdzie odwiedziliśmy dwie urokliwe i ciekawe pod kątem jurajskim wsie: Ludwinów i Trzebniów.

Z Myszkowa busem udaliśmy się prosto do Ludwinowa. Wysiedliśmy na przystanku i właściwie od razu znaleźliśmy się na pograniczu wspomnianej wsi oraz kolejnej : Gorzków Nowy. To tutaj, niewielka dróżka obok krzyża poprowadziła nas do świetnej miejscówki, z której na wprost widać wzgórze i skryte na nim „Maszczykowe Skały”, które jedynie wystają na szczycie spomiędzy lasu.

Nie tam jednak się udaliśmy. Wróciliśmy się i obok kultowego sklepu i kapliczki, poszliśmy kawałek asfaltową drogą a potem skręcając w lewo, udaliśmy się w stronę wzgórza „Leszczyny”. Upał dawał już nieźle popalić, pot spływał z nas jak potok z górskich skał, mimo, że była wczesna godzina poranna. Ostatnie ‚duszne’ dni są naprawdę nie do wytrzymania. No ale nic to. Dotarliśmy na szczyt, gdzie są niewielkie skałki i kilka jaskiń m.in „Brzozowa” zabezpieczona metalowym włazem, czy „Między Oknami”.

Samo wzgórze jest dość mocno zarośnięte i w niektórych miejscach strasznie „zachaszczone”, no ale udało nam się „przedrzeć” do „Jaskini Ludwinowskiej”, która robi wrażenie, a szczególnie komin pięknie wyrzeźbiony w skale.

Nieopodal znajduje się równie pięknie wyrzeźbione „Schronisko nad Jaskinią Ludwinowską”.

Po dokładnym spenetrowaniu wzgórza „Leszczyny” schodzimy z powrotem. „Patelnia” daje się we znaki, a obok beztrosko odpoczywają owce.

Wchodzimy na czarny szlak prowadzący do wsi Trzebniów, mijamy zalesioną „Wysucką Górę” i docieramy do boiska dawnego Ludowego Zespołu Sportowego, za którym znajduje się majestatyczna „Kacza Skała”. Robimy zdjęcia i potem chwilę odpoczywamy, gapiąc się na okoliczne widoki.

Następnym celem jest wzgórze „Kazubiec” (lub też „Kozubiec”), znajdujące się dosłownie kilkanaście metrów od nas. Można wybrać leśną ścieżkę, lub ulicę Jana Pawła II. Idziemy. Docieramy do celu i oczom naszym ukazują się majestatyczne skałki: „Skały na wzgórzu” oraz „Łeb”. Wdrapujemy się ocierając pot z czoła, choć wzgórze nie jest przecież zbyt wysokie, no ale niestety „duchota” jest powalająca.

Warto dodać, że na wzgórzu jest również wejście do jaskini „Deszczowej”. Fotografujemy wszystko, podziwiamy panoramę roztaczającą się ze wzgórza, chwilę skrywamy się w cieniu, by odpocząć, głównie od słońca. Kiedy nacieszyliśmy już oczy i „dychnęliśmy” nieco, schodzimy i kierujemy się w stronę czerwonego szlaku pieszego, prowadzącego na Ostrężnik, po to by dojść do wzgórza „414” inaczej nazywanego również „Górą”. Mijamy kilka domów, kapliczkę i dochodzimy do celu.

To tu ukryte są kolejne jurajskie wspaniałości. Po pierwsze, świetnie stąd widać wzgórze „Kazubiec” wspomniane wcześniej.

Po drugie, znajduje się tu zjawiskowa skała o nazwie „Czacha”, znana oczywiście w świecie wspinaczkowym. Skryta na wzgórzu sprawia wrażenie.

Oglądamy i podziwiamy z każdej strony, a następnie schodzimy niżej, a tam…. kryją się kolejne skały! Co za fantastyczne miejsce, taki magiczny zakątek, niczym z jakiegoś filmu „fantasy”…

Docieramy do przyjemnej miejscówki i robimy sobie chwilę odpoczynku i relaksu.

Wycieczka dobiega końca. Idziemy na przystanek w Trzebniowie, mijając po drodze starą studnię, urokliwe domy, sklep, kościół i chaty o drewnianej zabudowie.

Świetna wyprawa. Jak zawsze jesteśmy nasyceni i zmęczeni, bo wszystko oczywiście na pieszo. Zostało nam tu jeszcze sporo do zobaczenia, bo to nie koniec jurajskich skarbów w tym rejonie, ale zawsze lepiej zostawić coś na potem, by móc wrócić.

Polecamy !

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Z Ogrodzieńca do Zawiercia: opuszczony obiekt, ruiny prochowni, poziomkowe lasy.

Witajcie!

Wracamy z kolejnym opisem pieszej wyprawy w nasze pobliskie rejony.

Lipcowa sobota to plan na nadrobienie wycieczki, która nie doszła do skutku w ostatnim czasie. Musieliśmy wtedy nagle zmienić plany z racji braku połączenia „busowego”. Tym razem udało nam się jednak dojechać do celu, czyli do Ogrodzieńca w powiecie zawierciański, skąd rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę. Pogoda dobra, nie za gorąco, wręcz rześko, choć później okaże się, że jednak momenty tak zwanej „duchoty” pozbawią nas mocno sił 😉 Cóż, bywa. Jesteśmy jednak dość wytrzymali, padamy dopiero po przyjeździe do domu 🙂

Ogrodzieniec jest dość rozległym miastem. Właściwie poza ładnym kościołem niewiele jest tu do oglądania w samym centrum, ale… już nieco dalej warto się udać, bo tam kryją się naprawdę ciekawe miejsca.

Z przystanku udaliśmy się „niebieskim”, rowerowym szlakiem w kierunku „Krępy”. Czym jest „Krępa”? To Ośrodek Rekreacyjno – Wypoczynkowy przy ul. Spacerowej. Fajne miejsce, ale.. zanim tam dotarliśmy natrafiliśmy na piaszczyste tereny, gdzie właściwie nic poza roślinnością i piachem nie ma, gdzieś tam w chaszczach skryte jest jakieś małe oczko wodne, nie ma o czym mówić.

Stamtąd odbiliśmy w bok i po kilkudziesięciu metrach, skryty między drzewami i krzakami ukazał się naszym oczom przedziwny, niedokończony w budowie, obiekt. Ponoć miał to być kiedyś aquapark zwany „Jurajskim Parkiem Wodnym”, nie mamy potwierdzonych informacji, ale ponoć sprawy zaszły do sądu, no i od tamtej pory obiekt wygląda jak wygląda.

Teraz przyszedł czas na „Krępę”, miejsce w którym naprawdę można fajnie odpocząć. Dobre dla wszystkich, szczególnie dla rodzin z dziećmi. Jest tu i mały basen, altany i wiaty, hamaki, bar. (wiecej możecie poczytać tutaj: https://www.facebook.com/KREPA.OGRODZIENIEC/). Trochę tam pochodziliśmy sobie, posiedzieliśmy, posililiśmy się. Miło.

Kolejnym celem było zobaczenie ruin starej Fabryki Prochu z początków XIX wieku, która uległa zniszczeniu w 1943r. Po szczegóły historyczne zapraszamy na tę stronę https://www.ogrodzieniec.pl/kategorie/ruiny_prochowni – warto poczytać. My natomiast z „Krępy” weszliśmy w las, ścieżką oznaczoną czarnym szlakiem. Las jest przepiękny! Dawno nie widzieliśmy takich sosen, tylu jagód i poziomek, którymi aż pachniało! Czarny szlak jest naprawdę świetnie oznaczony – zgubić się nie można a do samej prochowni dość długo się idzie (zdjecia) Po dłuższym czasie docieramy do szlaku dydaktycznego i tablicy informującej o Szlaku Militarnym „Prochowni”. Skręcamy w niego i tam już zaczynają się wały, szańce i pozostałości murów.

Najlepiej zachowały się jednak ruiny znajdujące się nieco dalej, nieco przysłonięte przez drzewa jednak wybijają się na ich tle. Obejrzeliśmy je z każdej strony. Należy uważać również wchodząc w las, żeby przypadkiem nie „wdepnąć” w studnię, mimo że są oznaczone taśmami, to jednak mogą być niebezpieczne.

Cieszymy się, że udało nam się znaleźć te ruiny, aż ciężko jest sobie wyobrazić, że kiedyś w miejscu teraz porośniętym tak pięknym lasem, był dobrze prosperujący zakład, że pracowali tam ludzie, którzy kiedyś żyli, ciekawi nas bardzo jak ta fabryka wyglądała w rzeczywistości.

Dalej czarnym szlakiem ruszyliśmy w stronę Józefowa. Szliśmy długo, ale to bardzo wygodny szlak, no i dodajmy cały czas prowadzi przez ten „bajkowy” las.

Bliżej Józefowa (do którego jednak nie poszliśmy) napotkaliśmy na bardziej podmokłe tereny. W pobliżu płynie Potok Ogrodzieniecki, a także Czarna Przemsza (zdjęcia).

Kolejnym punktem na trasie jest symboliczna Mogiła Powstańców z 1893r.

Tu już jesteśmy przy szosie prowadzącej do Zawiercia. Zostało nam jeszcze parę kilometrów do pociągu. Poboczem szosy, cały czas wzdłuż torów prowadzi zresztą dalej czarny szlak. Szliśmy i szliśmy, mijając pociągi i garaże z mistrzowskim grafitti.

No i w końcu dworzec Zawiercie.

Zadowoleni choć „mega” zmęczeni – sporo kilometrów na pieszo plus momentami obezwładniająca „duchota” na trasie lekko nas wykończyły, ale za to mamy znów mnóstwo zdjęć, kilka nowo poznanych miejscówek i świetne wspomnienia.

A już niebawem kolejna trasa, tym razem będzie bardziej jurajsko 🙂

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)

Ryczów – Złożeniec : w poszukiwaniu skałek

Witajcie!

Ruszyliśmy z „kopyta” i nadrabiamy czas pandemii, kiedy to siedzieliśmy w domu. Teraz wreszcie wróciliśmy do normalnego tempa weeekendowych wyjazdów na szlak.

Tym razem udaliśmy się do naszej ukochanej bazy wypadowej czyli do Ryczowa (gmina Ogrodzieniec, powiat Zawiercie). Niebieskim szlakiem ruszyliśmy w stronę lasu, gdzie przy szutrowej drodze w kierunku skały Brzuchackiej znajduje się mała kapliczka.

Kilka metrów od kapliczki znajduje się znana w środowisku wspinaczkowym „Małpia Skała”, a a dalej kolejne: „Bazelowa” i „Industrialna”.

Oczywiście nie mogliśmy pominąć ogromnej „Brzuchackiej Skały”.

Kolejnym odkryciem, a zarazem nowością we wspinaczkowym „światku” jest skała znajdująca się po drugiej stronie ścieżki, niedaleko wspomnianej „Brzuchackiej Skały”, a mianowicie jest to „Kaczy Dziób” świetna formacja skalna z półką, wysoka, ładnie odchaszczona (zdjęcia). Tutaj zrobiliśmy sobie mały przystanek, żeby chwilę posiedzieć i nacieszyć oczy.

Wychodząc z lasu, obraliśmy kierunek na Złożeniec, przyległą wieś, która już należy do gminy Pilica. Polną ścieżką z przepięknymi widokami nawet w oddali na z jednej strony Podzamcze, z drugiej na zamek Pilcza w Smoleniu szliśmy przed siebie w kierunku niewielkich, dwóch wzgórz.

Upał zaczął nieco doskwierać, bo na otwartej przestrzeni słońce paliło niemiłosiernie, no ale jakoś doszliśmy do tych obranych sobie za cel wzgórków o wdzięcznej nazwie „Lisia Buda”. Te miejsca niestety są strasznie zarośnięte, ale i na jednym i na drugim znajdują się niewielkie ostańce.

Mimo wysiłku, jaki włożyliśmy w przedzieranie się przez chaszcze i palące słońce warto było jednak dotrzeć do tych miejsc, ze względu na widoki, jakie rozpościerały się wokół.

Polną drogą ruszyliśmy dalej w kierunku Złożeńca, dotarliśmy do miejsca gdzie już zaczęły się tereny prywatne (domostwa, działki) – chwila odpoczynku przy niewielkiej prywatnej skałce. Własciciel terenu okazał się niezwykle miły, nie miał nic przeciwko temu, byśmy chwilę tam przycupnęli, a nawet wskazał nam drogę „wyjścia” z tych ogrodzonych, prywatnych terenów. Fajnie jest trafiać na takich ludzi, którzy nie gonią człowieka z kijem albo psem, tylko dlatego, że się weszło na metr prywatnej łąki…

Doszliśmy zatem do Złożeńca i stamtąd już prosto udaliśmy się z powrotem w kierunku Ryczowa mijając Wiejski Dom Kultury i OSP, starą studnię.

Przy rozwidleniu na Pustkowie/Ryczów oczywiście wybraliśmy tę drugą wieś, no bo stamtąd mamy busa powrotnego do Zawiercia. Jak poinformował drogowskaz do Ryczowa jeszcze 4km, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jeszcze czegoś nie chcieli po drodze zobaczyć.

Odbiliśmy nieco z asfaltowej drogi aby przejść skrajem Rezerwatu „Ruskie Góry”. Udało nam się jeszcze sfotografować sporo skał, które właściwie są bardzo blisko od ścieżki jaką szliśmy. Świetne, klimatyczne miejsce..

Prosta droga w stronę Ryczowa prowadziła nas już do celu. Podziwiając okoliczne widoki i spędząjąc chwilę na odpoczynku przy „Firkowej Skale” (już aktualnie mocno zarośniętej, co nas bardzo zasmuciło) wróciliśmy na przystanek.

Świetna wycieczka, chociaż upał niestety zmęczył nas bardziej niż te ponad 20 km w butach na pieszo. Jak zawsze bardzo nam się podobało, polecamy te rejony!

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)

Zawiercie Borowe Pole i Rudniki – przyrodniczo i urbexowo

Witajcie po raz kolejny! Nadrabiamy wyjazdy, pogoda dopisuje, sezon urlopowo-wakacyjny, cieszymy się ogromnie, że możemy odwiedzać nowe miejsca!

Niedzielny, lipcowy dzień obfitował w wiele ciekawych zdarzeń. Nasza pierwotna trasa nie wypaliła, bo akurat busy niedzielne nie jeżdżą tam, gdzie chcieliśmy się dostać. Skapnęliśmy się w ostatniej chwili właściwie! Zakręceni jesteśmy 🙂 ale nie ma tego złego. Mieliśmy w zanadrzu jeszcze dwie trasy, więc szybka decyzja no i z Zawiercia udaliśmy się pieszo w stronę dzielnicy Zawiercie Borowe Pole. Ulicą Kościuszki doszliśmy do ronda, skąd już skręciliśmy w szlak rowerowy, który na mapie oznaczony był na czerwono, a w rzeczywistości jest jak się okazało niebieski! Ech, te mapy!

Trafiliśmy na świetną trasę, aleję, prowadzącą przez las, bardzo nam się tam podobało. Przydrożna wiata sprawdziła się świetnie na chwilę odpoczynku, mijali nas ludzie na rowerach, z kijami, psami itp. Naprawdę fajne miejsce rekreacyjne, blisko natury.

Wyszliśmy na drogę we wsi Rudniki. Minęliśmy po lewej stronie wzgórze z krzyżem (350km) i przechodząc obok terenów starej cegielni (tu nie udało się zwiedzić jej obiektów, gdyż niestety dość ostra ochrona z psem prawie nas przegoniła), dotarliśmy do pobliskiego łowiska „Potok Rak”, gdzie połaziliśmy sobie wokół stawów z pstrągami. Fajna, przyjemna miejscówka w sam raz dla wędkujących..

Kolejnym etapem było dotarcie do innego jeziorka w Rudnikach, które znajduje się niedaleko leśniczówki przy żółtym szlaku. Meandrująca rzeczka w urokliwym lesie doprowadziła nas do bardzo przyjemnej miejscówki.

Niewielkie oczko wodne z małą wysepką pośrodku stało się naszym miejscem odpoczynku na dłuższy czas. Obeszliśmy się wokół. Kaczki, łabędzie, kurki wodne – takie mieliśmy towarzystwo. Ludzi niewiele, dlatego w spokoju można było posiedzieć, coś przekąsić, pogadać

No i na koniec opus magnum naszej wycieczki, już w Zawierciu Borowe Pole, wyczekiwany urbex w postaci opuszczonej fabryki materiałów metalowych czy prawdopodobnie gwoździ. Wielkopowierzniowe monstrum z halą produkcyjną, dodatkowymi budynkami, wolnostojącymi ścianami, a nawet bunkrem z czasów wojny. Wszystko zarośnięte, walące się już, ale jeszcze w stanie w miarę ok. Poza lekko stresującym spotkaniem z bezdomnymi, którzy na szczęście nie robili problemu, choć adrenalina nam skoczyła lekko 😉 udało się nam pooglądać wszystkie pomieszczenia – świetna sprawa. Wrażeń mnóstwo i zdjeć również.

Wycieczka zwieńczona sukcesem, zadowoleni choć zmęczeni jak zawsze (15-20 km w butach) udaliśmy się już prosto na stację PKP.

Świetna trasa, początkowo byliśmy nieco sceptyczni, bo rano nastawieni byliśmy na zupełnie inne tereny. No ale, czasem jest tak, że drugi wybór bywa nawet lepszy od pierwszego. A tamto nadrobimy!

Pozdrawiamy i zapraszamy do śledzenia bloga, już niebawem kolejne wpisy!

(Zdjęcia : weekendnaszlaku.blog)

Piesza pętelka: Żarki – Przewodziszowice – Żarki

Witamy się z Wami po raz kolejny! Dzisiaj kolejna piesza trasa w naszym wykonaniu. Na celowniku tym razem były: Przewodziszowice – wieś w powiecie myszkowskim, a właściwie kiedyś część miasta Żarki.

Z Myszkowa busem udaliśmy się do Żarek właśnie. Trasa krótka, przyjemna i jak tylko wysiedliśmy w Żarkach,

udaliśmy się prosto w stronę wielkiego placu, na którym odbywa się aktualnie rynek w Żarkach, aby zobaczyć zabytkowy zespół stodół. Niegdyś budowane z jurajskiego wapienia stodoły niszczeją już nieco, ale stanowią bardzo ciekawą atrakcję. „Na przełomie XIX i XX wieku przechowywano w nich plony oraz sprzęt rolniczy, teraz jest ich około 40 i w większość są własnością prywatną” (źródło: https://www.turystykazarki.pl/)

Niedaleko znajduje się Stary Młyn w którym aktualnie znajduje się Muzeum Dawnych Rzemiosł – szczegóły znajdziecie na stronie https://muzeumzarki.pl/ Nie zaglądaliśmy do środka, bo czas gonił, a mieliśmy długą trasę przed sobą.

Opuściliśmy Żarki, minęliśmy przysiółek Leśniów i znaleźliśmy się już na teranach polno – łąkowych, przepięknych zresztą należących już do Przewodziszowic. Mijaliśmy niewielkie skałki idąc na przełaj cudownych przestrzeni. Pogoda piękna, słoneczna, czego chcieć więcej.

Dotarliśmy do wzgórza „Skałki” na którym znajduje się kilka wapiennych ostańcow, a ze szczytu rozciąga się widok na wieś Przewodziszowice. Chwila odpoczynku na podziwianie widoków.

Ruszyliśmy dalej w stronę widocznej z oddali „Skały Rajcy” (zwanej inaczej „Duże Rajce”). Droga prowadziła przez sielskie krajobrazy, pięknie zielone łąki. Same skały, położone w leśnej gęstwinie z dala od zabudowań, są atrakcją wspinaczkową, ale też rozpościera się z nich piękny widok na okoliczne tereny.

Ogólnie na tym terenie prowadzi „Szlak Rajce”. Przy trasie zamontowano kilka tablic informacyjnych, na szczycie skał zamontowana dość dziwna ławeczka, a przepaścista ściana punktu widokowego zabezpieczona jest balustradą (choć uważajcie, lepiej się o nią nie opierać).

Upał niestety nie pozwalał zbytnio nacieszyć się widokami, słońce grzało niemiłosiernie zatem zeszliśmy ze szczytu, aby w następnej kolejności udać się „Szlakiem Rajce” do „Strażnicy Przewodziszowickiej”.

Sama skała ze strażnicą (ruinami muru obronnego) znajduje się na niewielkiej polance, na którą wychodzi się prosto z lasu. Widok jest niesamowity, bo skała prezentuje się bardzo okazale. Oczywiście od tej strony, na którą się wychodzi prosto ze szlaku, jest spokojnie i cicho (przynajmniej było, kiedy my tam byliśmy).

Od drugiej strony natomiast skała oblegana jest przez wspinaczy, gdyż to tam wlaśnie znajduje się sporo dróg wspinaczkowych. Nie ma się co dziwić, gdyż skała oferuje dość pionowe ściany z kominem, filarami, czy dość dużym przewieszeniem.

Posiedzieliśmy trochę na polance, podziwiając ten wspaniały jurajski ostaniec, posililiśmy się nieco…

A potem udaliśmy się „Szlakiem Rajce” , leśną ścieżką w stronę Przewodziszowic, mijając jeszcze po drodze „Ostaniec przy Brzozie”.

Potem już tylko rzut beretem do Żarek, powrót busem do Myszkowa. Świetna wycieczka, bardzo tęsknimy już za tymi miejscami, bo to jedne z piękniejszych, jurajskich terenów, które na pewno warto odwiedzić jeszcze nie raz.

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)

„Dąbrowa Górnicza – Gołonóg: śladami bunkrów i „lajt” nad Zalewem Pogoria

Witamy po raz kolejny. Tym razem nie jurajsko, bardziej miejsko 🙂

Wróciliśmy do Dąbrowy Górniczej, a konkretnie do dzielnicy Gołonóg – już raz tu byliśmy skupiając się bardziej na „lajtowym temacie” czyli na zalewach Pogorii, ale tym razem chcieliśmy liznąć nieco historii. To dlatego, zaczęliśmy naszą trasę od leśnych terenów, na których znajduje się dość bogata w obiekty niemiecka linia umocnień prefabrykowanych „Kochbunkrów”. Warto było, bo choć wiązało się to z przedzieraniem przez chaszcze i zarośnięte okopy, to okazało się, że znaleźliśmy tych bunkrów sporo, zarówno po jednej stronie drogi, jak i po drugiej.

Nasyceni historią, opuściliśmy leśne tereny i mijając tory kolejowe udaliśmy się już w stronę Pogorii I. Natrafiliśmy na tereny jakiegoś ośrodka turystycznego z domkami, nie wiemy, czy do końca był opuszczony, czy po prostu jeszcze nie otwarty w sezonie, ale dziwnym trafem wleźliśmy na jego teren…

Stwierdziliśmy jednak, że nie ma co za bardzo myszkować, bo nie wyglądało to koniec końców na teren pozostawiony sam sobie, dlatego skręciliśmy w leśną ścieżkę wzdłuż skarpy nad zalewem Pogoria I. Po drodze udało nam się sfotografować z daleka opuszczoną kawiarnię „Arizona” zwaną „śląskim UFO”, która niegdyś znajdowała się w terenie Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku (dziś Parku Śląskiego) na pograniczu Chorzowa i Katowic. „Futurystyczny obiekt pływający po jeziorze przyciągał, niestety w latach 80-tych biznes poudpadł i ostatecznie Arizona została JAKOŚ przetransportowana na do Dąbrowy Górniczej, a aktualnie znajduje się przy północnym brzegu Pogorii I. Zacumowano ją na terenie prywatnej posesji, gdzie niszczeje dzień za dniem” (informacje ze strony: https://thevagabond.pl/) Szkoda, chcieliśmy się tam dostać, ale niestety nie odnaleźliśmy żadnego dojścia.

Trafiliśmy natomiast, idąc dzielnicą domków „Dąbrowa Górnicza – Pogoria” na niewielką plażę przy zalewie „Pogoria I”, gdzie zrobiliśmy sobie mały odpoczynek. Z racji ładnej pogody plaża już zaczynała się zapełniać „grillowiczami” -:)

Niedaleko plaży znajduje się Ośrodek Wypoczynkowy „Rybaczówka”, gdzie troszkę połaziliśmy. Jest tam bar, można wynająć pokoje, są łowiska wędkarskie, plac zabaw dla dzieci, zwierzęta: daniele, gołębie, kozy… fajne miejsce dla rodzin z dziećmi, choć nieco zaniedbane.

Ruszyliśmy dalej, wzdłuż Pogorii I, mijając tereny starej „prochowni”, a następnie wzdłuż torów kolejowych dotarliśmy do Pogorii IV.

Tam rozbiliśmy nasz mini biwak i przy pięknych okolicznościach przyrody syciliśmy się jadłem, napitkiem ale przede wszystkim widokami.

Powrót na dworzec – stacja „Gołonóg” to oczywiście jeszcze troszkę fotek opuszczonego dworca.

Kolejna świetna wyprawa, zachęcamy do odwiedzania tych wszystkich miejsc, oczywiście my to wszystko robimy pieszo, więc zajmuje nam to sporo godzin, ale wtedy wszystko widać lepiej i mimo zmęczenia to jednak zawsze cieszymy się na kolejny wypad (o którym oczywiście już niebawem).

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)