Witajcie!
Nie pierwszy raz byliśmy w Mirowie i Bobolicach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. To wsie położone blisko nas, łatwo jest się tam dostać busem z Myszkowa, co też uczyniliśmy. Pogody jednak nie przewidziano w punkt. Coś innego w serwisach internetowych i mediach, a zupełnie coś innego w rzeczywistości. Mieliśmy w planach bardziej wymagajacą trasę pod względem kilometrów pokonanych piechotą, a „Grzęda Mirowska” miała być ostatnim etapem naszej wycieczki, ale zdecydowaliśmy inaczej, biorąc pod uwagę pogodę. Te plany wykonamy kiedy indziej.
Niebo było dość zachmurzone, kiedy wyruszaliśmy. W ostatniej chwili zmieniony cel: okey, jedziemy po prostu do Bobolic. Stamtąd przetoczymy się do Mirowa. Po prostu. Krótka, piesza trasa, bez wielkiego zmęczenia itp. Już w busie zauważyliśmy, że zaczyna padać. Kierowca początkowo uprzedzał nas, że możliwe, iż nie dojedziemy do Bobolic, bo wielka nawałnica dnia poprzedniego i w nocy, niestety połamała drzewa i przejazd jest niemożliwy. Koniec końców, okazało się, że droga czysta, możemy jechać, no ale… zaczyna „dziabać” deszcz i to porządnie. Kiedy wysiedliśmy w Bobolicach, kurtki już były w użyciu. Stwierdziliśmy jednak, że trochę przeczekamy na przystanku. Jest zadaszony, więc w razie czego będziemy jako tako zabezpieczeni, tym bardziej, że zaczęło grzmieć.
Podsumowując przesiedzieliśmy tam kompletnie bez sensu z godzinę. No ale, biorąc pod uwagę ostatnie burze, woleliśmy nie ryzykować znalezienia się na otwartej przestrzeni. Kiedy w pewnym momencie się przejaśniło i w miarę uspokoił deszcz, zdecydowaliśmy, że idziemy. Kit, najwyżej trochę zmokniemy po drodze. Na teren zamku w Bobolicach nie wchodziliśmy, tylko kilka fotek z asfaltowej drogi. Widoki po drodze bardzo ładne. Po kilkunastu minutach doszliśmy do Mirowa.
Wstęp na teren „Grzędy Mirowskiej” od jakiegoś czasu jest płatny (podobnie jak wstęp na teren Bobolic) ale nie wnikamy w te zmiany. Kupiliśmy bilety po 7 zł i weszliśmy. Pierwsze w oczy rzucają się oczywiście „orusztowane” ruiny zamku – praca wre, coś tam się dzieje, coś odbudowuje, coś naprawia… kto to wie.
No i dalej nasz plan trafił szlag. Mieliśmy iść górą „Grzędy Mirowskiej”, a potem wracać dołem. Jednak zaczęło coraz mocniej padać i głośniej grzmieć. Nieco się wkurzyliśmy, nieco przestraszyliśmy – a tak w ogóle to byliśmy jedynymi „turystami” w tamtym momencie. Szybka decyzja, by nie wystawiać się na burzę: schodzimy na dół i lecimy do groty „Stajnia”, która znajduje się prawie na samiutkim końcu grzędy. No cóż.. nie ma wyjścia, bo i tak musimy się gdzieś schować. No i tak…. zanim tam doszliśmy i zanim się skryliśmy, byliśmy już tak przemoczeni i brudni od błota, spoceni od wszechogarniającej „duchoty” w powietrzu, że mieliśmy dość 🙂 Niemniej jednak, byliśmy bezpieczni.
To była w sumie fajna okazja, by „obfocić” grotę, zawsze jest tam sporo ludzi, czy to turystów, czy to wspinaczy na „Skałach przy Grocie”. Udało nam się wykorzystać chwilę, gdy byliśmy tam całkiem sami. W przypływie euforii swierdziliśmy „a co tam, pada nie pada, skoczymy jeszcze do pobliskiej groty „Obora” (zwanej też „Garażem)” – tam będzie wygodniej przeczekać burzę. No i skoczyliśmy, a właściwie ledwo się wdrapaliśmy – ścieżka zrobiła się mocno śliska, kamienie mokre, ale nie wyglądało to strasznie.
Rozłożyliśmy się jako tako i spędziliśmy w niej trochę czasu. Co przestawało padać, to znów zaczynało mocniej i tak w kółko. W pewnym momencie pojawiła się dość mocna ściana deszczu, więc zaczęliśmy się zastanawiać, jak my zejdziemy po tej ścieżce, którą weszliśmy?? Na pewno będzie ślisko i mokro dużo bardziej niż wcześniej, zaczęło się robić nerwowo. Może to się wydawać banalne, ale w obliczu takiej pogody i sił natury, zwykła, prosta ścieżynka prowadząca parę metrów w górę, staje się nie lada zagrożeniem. Może nie dla życia, ale dla potłuczenia, czy choćby skręcenia nogi na pewno.
Jednak uznaliśmy, że nie ma sensu siedzieć dłużej i czekać na zmianę pogody, co to za wyprawa, wracamy na wcześniejszego busa, trudno. Kiedy deszcz nieco zelżał i przestało grzmieć postanowiliśmy wyjść z „Obory” (jakkolwiek to brzmi). Boczna ścieżka wydała nam się łatwiejsza, wystarczyło się tylko przecisnąć między skałami. Wygląda to a zdjęciu niepozornie, ale zdjęcia z reguły nie oddają rzeczywistości dokładnie.
Udało się jednak wydostać, w sumie bezproblemowo i co się okazało? Zaczęło się przejaśniać, deszcz przestał padać i za chwilę praktycznie wyszło słońce! Szok! Bardzo nas to podbudowało i ucieszyło, bo nasza wycieczka nabrała jednak sensu. Ruszyliśmy zatem. Obeszliśmy sobie nieco grzędę, pobliskie skały i od strony „Ostatnich skał” weszliśmy na górę.
Chwilę penetrowaliśmy teren, bo ścieżki są widoczne, ale niektóre miejsca, które wcześniej były łatwiej dostępne niestety zarastają. Smutne. Na szczęście panoramy nadal są piękne, w oddali widać zamek w Bobolicach i pola pobliskich wsi.
Nadal przemoczeni, upoceni, bo wilgoć po burzy zaczęła parować szukaliśmy jakiegoś miejsca z fajnym widokiem, by posiedzieć i nacieszyć się chwilą pogody (gdyż na grzędzie nadal nie było żywej duszy!)
Mijając przepiękne skały przysiedliśmy na takiej „a la” polance, mając po lewej stronie „Grupę Turni Kukuczki”, a po prawej skały „Mniszek”, „Szeroka Baszta” i „Krótka Grzęda”.
Posiedzieliśmy tam, nacieszyliśmy się ciszą i pięknymi widokami. Skały tam są niezwykle majestatyczne, potężne i są rajem dla wspinaczy.
Schodząc niżej mijaliśmy skały takie jak „Szafa” i „Studnisko”.
Idąc dalej dołem, dotarliśmy do grupy skał „Trzy Siostry”, gdzie również fotografowaliśmy nie tylko to skupisko, ale wszystko, co po drodze się dało. Każda skałka, nawet najmniejsza, to dla nas zawsze radość 🙂 Dziwne? chyba nie dla pasjonatów. Ten etap grzędy jest bardzo malowniczy. „Turnie Kukuczki” wyglądają przecudnie od dołu.
Sesja fotograficzna skał przy „Trzech Siostrach”, sycimy oczy i ruszamy dalej.
Ruszamy dalej ścieżką w dół i cały czas dołem grzędy kierujemy się w stronę ruin zamku.
Dochodzimy do grupy „Skał przy Zamku”, gdzie przy skale „Studnisko” robimy sobie dłuższy postój. Stąd fajnie widać ruiny i m.in. skałkę „Z Odstrzeloną Basztą”.
No i już zbliżamy sie do końca naszej wyprawy. Wychodzimy z grzędy. Udajemy się na niedaleki przystanek busa, który zawiezie nas do Myszkowa.
Wycieczka pełna przygód i wrażeń, początkowo prawie nieudana, potem jednak dała nam wiele radości i szczęścia. Rejony polecamy oczywiście.
zdjęcia: weekendnaszlakublog