Nowych szlaków w nowym roku

Ten rok obfitował w wiele ciekawych wyjazdów, co widać na fotce – nie tylko skupialiśmy się na jurajskich szlakach, ale też pojawiły się u nas różne, nowe fascynacje m.in. „urbex”: udało się odwiedzić kilka fajnych miejscówek. Ogólnie, nie było może tych naszych wypadów tyle, ile byśmy chcieli, bo nie zawsze nasza rzeczywistość sprzyjała wolnym weekendom, ale i tak jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się odwiedzić nowe miejsca i wrócić w stare.

Życzymy wszystkim odwiedzajacym tego bloga dobrego roku, pełnego wrażeń i radości, a przede wszystkim zdrowia! Niech kolejne miesiące będą dla Was szczęśliwe! Nowych szlaków życzymy nie tylko tych turystycznych, także życiowych! I pamiętajcie, czasem warto zaryzykować i zejść ze szlaku w dzikie chaszcze, bo tam też można znaleźć wiele niespodzianek!

Pozdrawiamy! Do siego roku! 🙂

Rezerwat „Sokole Góry” – wzgórze „Puchacz”

Witajcie ponownie! Ostatnia z cyklu wycieczka do rezerwatu „Sokole Góry”. Tym razem cofamy się do listopada. Już nie ma kolorowych drzew, gałęzie są praktycznie nagie. Więcej widać, liście nie przysłaniają skał. Nasza piesza wycieczka, rozpoczyna się znów na parkingu od strony szosy Olsztyn – Biskupice. Tym razem idziemy jak normalny człowiek, nie kluczymy, nie zbaczamy – idziemy szeroką aleją spacerową cały czas prosto, bo dziś zależy nam tylko na wzgórzu „Puchacz”, które znajduje się w północno-wschodniej części Sokolich Gór. 

Idziemy tak blisko ze 2 km, aż natrafiamy na zbiorowisko skalne, które już na nas robi wrażenie.

Idąc kawałek dalej zboczem natrafiamy na miejscówkę, w której znajduje się ciekawe schronisko, a nieopodal „Jaskinia Maurycego”. Towarzyszą nam piękne widoki. Musimy uważać, bo warstwa liści jest już bardzo gruba, a pod nią kryją się różne dziury i gałęzie. Idzie się ciężko, ale „zwiedzamy”. Już tu kiedyś byliśmy, ale zawsze cieszą nas powroty w tak wspaniałe miejsca.

Włazimy wyżej, liczymy na piękne widoki – są. Są również małe skałeczki, na których można usiąść i odpocząć. Zielone mchy otulają je niczym futro. Piękna miejscówka.

Po dość długiej „posiadówce” ruszamy dalej. Idziemy grzędą brodząc wśród liści. Jesteśmy dość wysoko, wokół wspaniałe widoki. Szukamy dojścia do „Jaskini Komarowej” – powinna być niedaleko, chcemy ją „zaatakować” od góry, ale musimy jednak zejść – powalone drzewa i chaszcze utrudniają dalszą drogę, schodzimy z grzędy i niebawem wyłania się przed nami piękna skała. To tam jest jaskinia. Już poznajemy.

Podchodzimy w górę i znajdujemy się u celu naszej dzisiejszej wycieczki. Bo dziś miało być „lajtowo”. Fotografujemy wszystko co się da, tym razem nikogo nie ma, ale widać, że to jest miejsce stałych bywalców (zapewne grotołazów): pozostawiony grill, miejsce po ognisku, osmolone skały. Tu robimy długi odpoczynek.

Cięzko było się zebrać w drogę powrotną, ale trzeba było, tym bardziej, że zmrok zapada już szybciej, a ten dzień naszej wycieczki nie był zbyt słoneczny, więc szybciej zrobiło się szaro i buro. Dalej nie robiliśmy już zdjęć, bo musieliśmy się spieszyć, by wyjść z rezerwatu przed zmrokiem. Nie do końca nam się to udało i w pewnym momencie, kiedy już znaleźliśmy się na czerwonym szlaku w stronę Olsztyna, zrobiło się trochę nieswojo 😉 Był klimat i adrenalinka. A drogi jeszcze trochę było przed nami. Szczęśliwie jednak wróciliśmy do centrum Olsztyna, by wsiąść do autobusu do Częstochowy. Kolejna świetna wyprawa, być może uda nam się jeszcze gdzieś wyskoczyć w tym roku, zobaczymy. A tymczasem, już tęsknimy za Jurą 🙂

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Rezerwat „Sokole Góry” – wzgórza „Pustelnica” i „Puchacz”.

Witajcie znów! Nasza druga wyprawa do Rezerwatu „Sokole Góry” również zaczyna się od parkingu przy rezerwacie przy szosie Olsztyn – Biskupice. To miejsce jest znane ze względu na bliskość tras spacerowych, a że teraz darmowa komunikacja w obrębie gminy działa bez zarzutu, to korzystamy. Z Częstochowy autobusem linii 58, który teraz jeździ co godzinę, dotarliśmy do rynku w Olsztynie, stamtąd już podjechaliśmy do wspomnianego parkingu busem jadącym w stronę Biskupic.

Udaliśmy się żółtym szlakiem prosto w kierunku wzgórza „Pustelnica” i kompleksu skalnego „Turnie Simonda” mijając po drodze skałę „Pielgrzym”. „Turnie Simmonda” nadal zachwycają, jesienne kolory malują otoczenie, nie było tym razem nikogo, więc cieszyliśmy się spokojem i ciszą.

Tuż nad „Jaskinią Koralową” znajdującą się nieopodal „Turni Simonda” znaleźliśmy sobie fajną miejscówkę do posiedzenia. Tam spędziliśmy trochę czasu, skupiając się na tym, by po prostu chłonąć wrażenia.

Ruszyliśmy dalej lasem na przestrzał zapadając się w kolorowe liście,

Szliśmy, szliśmy i natrafiliśmy na nawyższe wzniesienie wzgórza „Pustelnica” z punktem triangulacyjnym, ale też z niewielkimi skałkami.

Dalej szliśmy sobie na przestrzał lasem, klucząc to tu, to tam, robiąc zdjęcia, podziwając drzewa i słońce grające na liściach.

Nasze „błąkanie” poza szlakiem, doprowadziło nas do skały o nazwie „Przewieszony Mur”. Okazałej i pięknej.

Nie było jednak czasu na to, by się dłużej przy niej zatrzymać, ruszyliśmy dalej w strone wzgórza „Puchacz”, na którym znajdują się dwie inne skały: „Skrzat” i „Soczewka”. Podejście nam dało w kość, bo jednak wspinanie się po śliskich liściach nie było zbyt lekkie i przyjemne, ale jakoś wleźliśmy 🙂

Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wleźli jeszcze wyżej. Ledwo, ledwo, ale udało się „wślizgać” na szczyt wzgórza ze skałą „Soczewka”. Świetna miejscówka, tam zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek.

Z racji tego, że już wcześniej robi się ciemno, po pewnym czasie byliśmy zmuszeni zwijać się i wracać do Olsztyna. Zeszliśmy w stronę czerwonego szlaku i przepięknym wąwozem schodziliśmy w dół. Widoki niezapomniane, „Sokole Góry” jesienią są bajkowe.

Wyszliśmy z rezerwatu tuż przy wzgórzu „Biakło”, od strony czarnego szlaku. Oj, od tej strony jeszcze „Biakła” nie widzieliśmy szczerze mówiąc. Bardzo nam się podobało, ale nie mieliśmy już za bardzo ani siły ani czasu, by wchodzić na sam szczyt, zatem tylko kilka zdjęć ze scieżki i „z dołu”, z tyłu zostawiliśmy „Sokole Góry” i udaliśmy się w stronę wzgórza „Lipówki”.

Na „Lipówkach”, mając jeszcze troszkę czasu do autobusu w kierunku Częstochowy, odpoczęliśmy chwilę, posilając się i podziwiając zachodzące słońce, no i okoliczne oświetlone przez nie panoramy.

Fantastyczna wycieczka. Kochamy te rejony, a za chwilę kolejny wpis z ostatniej jesiennej wyprawy, kończącej nasz „sokoli” tryptyk 🙂 Zapraszamy na Jurę i oczywiście do lektury naszego bloga.

zdjęcia: weeekendnaszlakublog

Rezerwat „Sokole Góry” – wzgórze „Pustelnica” i „Knieja”

Witajcie! Aktualnie mamy już grudzień, gdzieniegdzie spadł śnieg, a my wspominamy nasze złoto-jesienne wyprawy, tym razem w do Rezerwatu „Sokole Góry” w Olsztynie k/ Częstochowy. Będzie to swego rodzaju tryptyk, bo w jesiennych miesiącach byliśmy tu trzy razy. Dziś pierwsza, październikowa „wizyta”, którą rozpoczęliśmy od parkingu przy rezerwacie, znajdującego się przy szosie Olsztyn – Biskupice. Od razu powaliły nas na kolana kolory drzew, a i niewielkie skałki po wejściu do lasu nas zauroczyły.

Szliśmy dalej, kluczyliśmy szurając w liściach po różnych zakamarkach, mijając kompleks skalny „Bońka” i pobliskie ostańce, w tym „Ponton”. Wszystko było zjawiskowe, jeszcze trochę spowite w porannej mgle, robiącej wrażenie.

Ścieżką niżej w stronę „Pielgrzyma”, podziwiając jesienne barwy, szliśmy dalej.

Dotarliśmy do ścieżki edukacyjnej, która prowadzi przez wzgórze „Pustelnica”. Tam wśród różnych ostańców, minęliśmy m.in. „Jaskinię Koralową” i kompleks „Turnie Simonda”.

Podziwiając to wszystko, dotarliśmy m.in. „Jaskini Olsztyńskiej”.

Kolejnym naszym celem było wzgórze „Knieja”, które jest dość rzadko odwiedzane i właściwie dzikie. Wzgórze to znajduje się na północno-wschodnim skraju „Sokolich Gór” i nie stanowi już rezerwatu. Jest za to niezwykle malowniczym miejscem, z wszechogarniającą ciszą, spokojem, nawet tajemniczym bezruchem drzew i gdzieniegdzie niewielkimi ostańcami. No a jesienią, jest wprost cudownie.

Napotkane przez nas niektóre skałki zrobiły na nas spore wrażenie, okazały się dość wysokie i miały przeróżne, fajne formy. Oczywiście niektóre z nich juz widzieliśmy wcześniej (co widać, po poprzednim wpisie, ale wtedy nie penetrowaliśmy „Knieji” dość dokładnie).

Chwilę odpoczęliśmy sobie w tym rejonie, a potem już udaliśmy się żółtym szlakiem w kierunku zamku w Olsztynie. Wychodząc od strony skały „Szafa”, byliśmy już mocno „padnięci”, ale cały czas towarzyszyły nam piękne widoki na wzgórza „Biakło”, „Lipówki”, „Sokole Góry” czy zamek.

Sycąca i niezwykle wyciszająca głowę wyprawa. Nogi bolały, ale nic to. Było warto. A już niebawem kolejna wycieczka w „Sokole Góry”, ale już w nieco inne rejony.

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Krasawa – Olsztyn

Witajcie! Dzisiaj cofamy się do sierpnia i nadrabiamy zaległości. Komunikacja gminna w Olsztynie k/ Częstochowy, która została niedawno uruchomiona, dała nam powód do eksploracji mniej znanych terenów.

I tak, z Częstochowy dojechaliśmy do Olsztyna podmiejskim autobusem linii 58 a potem przesiedliśmy się na bus w kierunku wsi Krasawa, która przede wszystkim słynie z pięknych, grzybowych lasów. Niedaleko znajdują się Zrębice, które już dobrze znamy, ale tym razem wymyśliliśmy sobie właśnie Krasawę i pieszy z niej powrót do Olsztyna. Ile to kilometrów? W przybliżeniu około dziewięciu. Nie jest to jakaś ogromna dla nas cyfra, skoro często nasze piesze „hardkory” miały grubo ponad 20km. Stwierdziliśmy, że lajtowo sobie przejdziemy i tak też było. Pogoda dopisała, momentami upał trochę przeszkadzał, ale było spoko. Wysiedliśmy z busa i od przystanku „Krasawa Szlak”, poszliśmy leśną ścieżką wzdłuż pól na zachód.

Odnaleźliśmy bezimienne wzgórze usiane skałkami, tu zrobiliśmy sobie pierwszy postój. Skałki niewielkie, nieco „zachaszczone”.

Dalej przez las doszliśmy do szosy (Biskupice-Zrębice), minęliśmy ją, a potem już bez szlaku, leśną dróżką poszliśmy na północ, aż do czarnego szlaku rowerowego, którym dotarliśmy już w rejon rezerwatu „Sokole Góry”.

Leśnym duktem doszliśmy do skrzyżowania szlaków, gdzie z kolei wbiliśmyy na szlak czarny, pieszy i nim skierowaliśmy się w strone wzgórza „Knieja”. W pewnym momencie zboczyliśmy ze szlaku i wspięliśmy się na widniejące przed nami wzniesienie. Tu był nasz drugi biwak, co nieco do zjedzenia, odpoczynek. Potem zaczęliśmy szukać skałek.

Natrafiliśmy m.in. na takie cudo:

Kilka fotek i ruszyliśmy dalej. Zeszliśmy ze wzgórza, by wbić na pieszy szlak, żółty i nim dojść już do Olsztyna. Uff, dotarliśmy. Minęliśmy z lewej wzgórze „Lipówki”, i wśród łąk szliśmy już w stronę wyłaniającego się w oddali wzgórza zamkowego.

Doszliśmy do wzgórza „Cegielnia”, popstrykaliśmy fotki okolicznych panoram, które jak zawsze zachwycają, a potem odpoczywaliśmy już na wzgórzu zamkowym. Kolry grały, błękit nieba, zieleń traw, białe obłoki – pięknie.

jednak nadszedł czas powrotu do domu. Minęliśmy zamek i złapaliśmy autobus do Częstochowy.

Jak zawsze, była to fajna wycieszka, kolejna piękna trasa i niezapomniane widoki. Tych olsztyńskich okolic nigdy nie mamy dość. Polecamy, a już niebawem kolejne wpisy: tryptyk z naszych trzech wycieczek do rezerwatu „Sokole Góry”.

zdjęcia : weeekendnaszlakublog

(Przy okazji zapraszamy też na naszego instagrama: weekendnaszlakublog – odnośnik w prawej zakładce. )

Łutowiec – Mirów : wspomnienie z wakacji

Witajcie! Minęło trochę czasu od ostatniego wpisu, ale rzeczywistość nam się nieco nawarstwiła nad głowami, nie było czasu na pisanie, ale czas nadrobić, bo trochę się działo. Dziś przypominamy wakacyjną, pieszą wyprawę w nasze pobliskie, jurajskie rejony. Wycieczkę rozpoczęliśmy w Myszkowie, skąd lokalnym busem udaliśmy się do wsi Łutowiec. Wysiedliśmy przy leśnej drodze prowadzącej prosto do znanych w środowisku wspinaczkowym skał „Grupy Knura”.

„Grupa Knura” to bardzo urokliwe skały, jest tu również jaskinia, a wokół roztaczają się świetne panoramy na pobliskie okolice. Posiedzieliśmy sobie u podnoża, szkoda byłoby nie skorzystać z chwili ciszy (jeszcze nie było tylu ludzi, co zazwyczaj).

Szkoda było nam opuszczać to miejsce, ale mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do przejścia. Przez wieś, mijając sklep i różne okoliczne „smaczki” dotarliśmy do rejonu skał „Barak” (Słoń, Ule”). Pokręciliśmy się tam, choć ciężko było, bo wszystko zarasta. Następnie dotarliśmy do „Grupy Łysej”, gdzie musieliśmy się przedostać, przez jakieś obozowisko… Skalne zakamarki bardzo nam się podobały, popstrykaliśmy wszystko, co było możliwe.

Ruszyliśmy dalej, do końca wsi, zeszliśmy z szosy, by zgodnie z niebieskim, pieszym szlakiem przejść przez las w stronę kolejnek szosy Mirów- Niegowa. Tu było już sporo połamanych drzew po lipcowej wichurze, które utrudniały nam nieco przejście, tarasowały szlak, ale powolutku dotarliśmy do wspomnianej wcześniej szosy.

Zaczęliśmy się „wspinać” już za niebieskim szlakiem na „Wielką Górę Mirowską”. Doszliśmy do rejonu jaskiń: „Kamiennego Gradu” i „Piętrowej Szczeliny”.

„Zwiedziliśmy” okoliczne skałki, chwilę „dychnęliśmy”.

Ruszliśmy dalej wzdłuż niebieskiego szlaku, mijając różne, niewielkie i urokliwe skałki, skryte w lesie.

Na skrzyżowaniu szlaków niebieskiego i czerwonego na chwilę odbiliśmy na czerwony by dojść do okazałych nienazwanych skał. Bardzo nam się tam podobało.

Obejrzeliśmy wszystko, co się dało, a następnie wróciliśmy już do niebieskiego szlaku i szliśmy nim cały czas, szczytową partią „Wielkiej Góry Mirowskiej” w strone Bobolic. Co rusz, natrafialiśmy na połamane drzewa i wykroty po nich. Silne wiatry naprawdę dość mocno zniszczyły te miejsca.

Schodząc w dół, dotarliśmy do leśniej drogi Bobolice – Niegowa, gdzie odnaleźliśmy żółty, pieszy szlak i już nim skierowaliśmy się w stronę Bobolic. Wyłaniający się na końcu ścieżki zamek, zrobił na nas wrażenie, choć przecież widzieliśmy go już tyle razy… no ale, nigdy z takiej perspektywy.

Minęliśmy zamek, nie wchodziliśmy już na jego teren, udaliśmy się prosto szosą do Mirowa, nieco już zmęczeni, ale jeszcze podziwiając pobliskie krajobrazy.

A ponieważ, mieliśmy jeszcze sporo czasu do busa powrotnego, wbiliśmy na teren zamku w Mirowie i zrobiliśmy sobie jeszcze „posiadówkę” na terenie „Grzędy Mirowskiej”, która nieustannie zachwyca skałami i widokami.

Zadowoleni i szczęśliwi zakończyliśmy naszą, kolejną pieszą wyprawę, znów kilkanaście kilometrów w butach, wiele pięknych widoków w głowie i wspomnień.

Bus zabrał nas z powrotem do Myszkowa, a my już w myślach snuliśmy kolejną trasę, tym razem w inne rejony, o czym niebawem napiszemy 🙂

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Mirów i Bobolice – ucieczka przed burzą i widoki pierwszej klasy

Witajcie!

Nie pierwszy raz byliśmy w Mirowie i Bobolicach na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. To wsie położone blisko nas, łatwo jest się tam dostać busem z Myszkowa, co też uczyniliśmy. Pogody jednak nie przewidziano w punkt. Coś innego w serwisach internetowych i mediach, a zupełnie coś innego w rzeczywistości. Mieliśmy w planach bardziej wymagajacą trasę pod względem kilometrów pokonanych piechotą, a „Grzęda Mirowska” miała być ostatnim etapem naszej wycieczki, ale zdecydowaliśmy inaczej, biorąc pod uwagę pogodę. Te plany wykonamy kiedy indziej.

Niebo było dość zachmurzone, kiedy wyruszaliśmy. W ostatniej chwili zmieniony cel: okey, jedziemy po prostu do Bobolic. Stamtąd przetoczymy się do Mirowa. Po prostu. Krótka, piesza trasa, bez wielkiego zmęczenia itp. Już w busie zauważyliśmy, że zaczyna padać. Kierowca początkowo uprzedzał nas, że możliwe, iż nie dojedziemy do Bobolic, bo wielka nawałnica dnia poprzedniego i w nocy, niestety połamała drzewa i przejazd jest niemożliwy. Koniec końców, okazało się, że droga czysta, możemy jechać, no ale… zaczyna „dziabać” deszcz i to porządnie. Kiedy wysiedliśmy w Bobolicach, kurtki już były w użyciu. Stwierdziliśmy jednak, że trochę przeczekamy na przystanku. Jest zadaszony, więc w razie czego będziemy jako tako zabezpieczeni, tym bardziej, że zaczęło grzmieć.

Podsumowując przesiedzieliśmy tam kompletnie bez sensu z godzinę. No ale, biorąc pod uwagę ostatnie burze, woleliśmy nie ryzykować znalezienia się na otwartej przestrzeni. Kiedy w pewnym momencie się przejaśniło i w miarę uspokoił deszcz, zdecydowaliśmy, że idziemy. Kit, najwyżej trochę zmokniemy po drodze. Na teren zamku w Bobolicach nie wchodziliśmy, tylko kilka fotek z asfaltowej drogi. Widoki po drodze bardzo ładne. Po kilkunastu minutach doszliśmy do Mirowa.

Wstęp na teren „Grzędy Mirowskiej” od jakiegoś czasu jest płatny (podobnie jak wstęp na teren Bobolic) ale nie wnikamy w te zmiany. Kupiliśmy bilety po 7 zł i weszliśmy. Pierwsze w oczy rzucają się oczywiście „orusztowane” ruiny zamku – praca wre, coś tam się dzieje, coś odbudowuje, coś naprawia… kto to wie.

No i dalej nasz plan trafił szlag. Mieliśmy iść górą „Grzędy Mirowskiej”, a potem wracać dołem. Jednak zaczęło coraz mocniej padać i głośniej grzmieć. Nieco się wkurzyliśmy, nieco przestraszyliśmy – a tak w ogóle to byliśmy jedynymi „turystami” w tamtym momencie. Szybka decyzja, by nie wystawiać się na burzę: schodzimy na dół i lecimy do groty „Stajnia”, która znajduje się prawie na samiutkim końcu grzędy. No cóż.. nie ma wyjścia, bo i tak musimy się gdzieś schować. No i tak…. zanim tam doszliśmy i zanim się skryliśmy, byliśmy już tak przemoczeni i brudni od błota, spoceni od wszechogarniającej „duchoty” w powietrzu, że mieliśmy dość 🙂 Niemniej jednak, byliśmy bezpieczni.

To była w sumie fajna okazja, by „obfocić” grotę, zawsze jest tam sporo ludzi, czy to turystów, czy to wspinaczy na „Skałach przy Grocie”. Udało nam się wykorzystać chwilę, gdy byliśmy tam całkiem sami. W przypływie euforii swierdziliśmy „a co tam, pada nie pada, skoczymy jeszcze do pobliskiej groty „Obora” (zwanej też „Garażem)” – tam będzie wygodniej przeczekać burzę. No i skoczyliśmy, a właściwie ledwo się wdrapaliśmy – ścieżka zrobiła się mocno śliska, kamienie mokre, ale nie wyglądało to strasznie.

Rozłożyliśmy się jako tako i spędziliśmy w niej trochę czasu. Co przestawało padać, to znów zaczynało mocniej i tak w kółko. W pewnym momencie pojawiła się dość mocna ściana deszczu, więc zaczęliśmy się zastanawiać, jak my zejdziemy po tej ścieżce, którą weszliśmy?? Na pewno będzie ślisko i mokro dużo bardziej niż wcześniej, zaczęło się robić nerwowo. Może to się wydawać banalne, ale w obliczu takiej pogody i sił natury, zwykła, prosta ścieżynka prowadząca parę metrów w górę, staje się nie lada zagrożeniem. Może nie dla życia, ale dla potłuczenia, czy choćby skręcenia nogi na pewno.

Jednak uznaliśmy, że nie ma sensu siedzieć dłużej i czekać na zmianę pogody, co to za wyprawa, wracamy na wcześniejszego busa, trudno. Kiedy deszcz nieco zelżał i przestało grzmieć postanowiliśmy wyjść z „Obory” (jakkolwiek to brzmi). Boczna ścieżka wydała nam się łatwiejsza, wystarczyło się tylko przecisnąć między skałami. Wygląda to a zdjęciu niepozornie, ale zdjęcia z reguły nie oddają rzeczywistości dokładnie.

Udało się jednak wydostać, w sumie bezproblemowo i co się okazało? Zaczęło się przejaśniać, deszcz przestał padać i za chwilę praktycznie wyszło słońce! Szok! Bardzo nas to podbudowało i ucieszyło, bo nasza wycieczka nabrała jednak sensu. Ruszyliśmy zatem. Obeszliśmy sobie nieco grzędę, pobliskie skały i od strony „Ostatnich skał” weszliśmy na górę.

Chwilę penetrowaliśmy teren, bo ścieżki są widoczne, ale niektóre miejsca, które wcześniej były łatwiej dostępne niestety zarastają. Smutne. Na szczęście panoramy nadal są piękne, w oddali widać zamek w Bobolicach i pola pobliskich wsi.

Nadal przemoczeni, upoceni, bo wilgoć po burzy zaczęła parować szukaliśmy jakiegoś miejsca z fajnym widokiem, by posiedzieć i nacieszyć się chwilą pogody (gdyż na grzędzie nadal nie było żywej duszy!)

Mijając przepiękne skały przysiedliśmy na takiej „a la” polance, mając po lewej stronie „Grupę Turni Kukuczki”, a po prawej skały „Mniszek”, „Szeroka Baszta” i „Krótka Grzęda”.

Posiedzieliśmy tam, nacieszyliśmy się ciszą i pięknymi widokami. Skały tam są niezwykle majestatyczne, potężne i są rajem dla wspinaczy.

Schodząc niżej mijaliśmy skały takie jak „Szafa” i „Studnisko”.

Idąc dalej dołem, dotarliśmy do grupy skał „Trzy Siostry”, gdzie również fotografowaliśmy nie tylko to skupisko, ale wszystko, co po drodze się dało. Każda skałka, nawet najmniejsza, to dla nas zawsze radość 🙂 Dziwne? chyba nie dla pasjonatów. Ten etap grzędy jest bardzo malowniczy. „Turnie Kukuczki” wyglądają przecudnie od dołu.

Sesja fotograficzna skał przy „Trzech Siostrach”, sycimy oczy i ruszamy dalej.

Ruszamy dalej ścieżką w dół i cały czas dołem grzędy kierujemy się w stronę ruin zamku.

Dochodzimy do grupy „Skał przy Zamku”, gdzie przy skale „Studnisko” robimy sobie dłuższy postój. Stąd fajnie widać ruiny i m.in. skałkę „Z Odstrzeloną Basztą”.

No i już zbliżamy sie do końca naszej wyprawy. Wychodzimy z grzędy. Udajemy się na niedaleki przystanek busa, który zawiezie nas do Myszkowa.

Wycieczka pełna przygód i wrażeń, początkowo prawie nieudana, potem jednak dała nam wiele radości i szczęścia. Rejony polecamy oczywiście.

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Trasa Ludwinów – Trzebniów (gm. Niegowa)

Witajcie ponownie!

Dzisiaj skupimy się na rejonie skałkowo-jaskiniowym w powiecie myszkowskim woj. śląskiego. Konkretniej udajemy się do gminy Niegowa, gdzie odwiedziliśmy dwie urokliwe i ciekawe pod kątem jurajskim wsie: Ludwinów i Trzebniów.

Z Myszkowa busem udaliśmy się prosto do Ludwinowa. Wysiedliśmy na przystanku i właściwie od razu znaleźliśmy się na pograniczu wspomnianej wsi oraz kolejnej : Gorzków Nowy. To tutaj, niewielka dróżka obok krzyża poprowadziła nas do świetnej miejscówki, z której na wprost widać wzgórze i skryte na nim „Maszczykowe Skały”, które jedynie wystają na szczycie spomiędzy lasu.

Nie tam jednak się udaliśmy. Wróciliśmy się i obok kultowego sklepu i kapliczki, poszliśmy kawałek asfaltową drogą a potem skręcając w lewo, udaliśmy się w stronę wzgórza „Leszczyny”. Upał dawał już nieźle popalić, pot spływał z nas jak potok z górskich skał, mimo, że była wczesna godzina poranna. Ostatnie ‚duszne’ dni są naprawdę nie do wytrzymania. No ale nic to. Dotarliśmy na szczyt, gdzie są niewielkie skałki i kilka jaskiń m.in „Brzozowa” zabezpieczona metalowym włazem, czy „Między Oknami”.

Samo wzgórze jest dość mocno zarośnięte i w niektórych miejscach strasznie „zachaszczone”, no ale udało nam się „przedrzeć” do „Jaskini Ludwinowskiej”, która robi wrażenie, a szczególnie komin pięknie wyrzeźbiony w skale.

Nieopodal znajduje się równie pięknie wyrzeźbione „Schronisko nad Jaskinią Ludwinowską”.

Po dokładnym spenetrowaniu wzgórza „Leszczyny” schodzimy z powrotem. „Patelnia” daje się we znaki, a obok beztrosko odpoczywają owce.

Wchodzimy na czarny szlak prowadzący do wsi Trzebniów, mijamy zalesioną „Wysucką Górę” i docieramy do boiska dawnego Ludowego Zespołu Sportowego, za którym znajduje się majestatyczna „Kacza Skała”. Robimy zdjęcia i potem chwilę odpoczywamy, gapiąc się na okoliczne widoki.

Następnym celem jest wzgórze „Kazubiec” (lub też „Kozubiec”), znajdujące się dosłownie kilkanaście metrów od nas. Można wybrać leśną ścieżkę, lub ulicę Jana Pawła II. Idziemy. Docieramy do celu i oczom naszym ukazują się majestatyczne skałki: „Skały na wzgórzu” oraz „Łeb”. Wdrapujemy się ocierając pot z czoła, choć wzgórze nie jest przecież zbyt wysokie, no ale niestety „duchota” jest powalająca.

Warto dodać, że na wzgórzu jest również wejście do jaskini „Deszczowej”. Fotografujemy wszystko, podziwiamy panoramę roztaczającą się ze wzgórza, chwilę skrywamy się w cieniu, by odpocząć, głównie od słońca. Kiedy nacieszyliśmy już oczy i „dychnęliśmy” nieco, schodzimy i kierujemy się w stronę czerwonego szlaku pieszego, prowadzącego na Ostrężnik, po to by dojść do wzgórza „414” inaczej nazywanego również „Górą”. Mijamy kilka domów, kapliczkę i dochodzimy do celu.

To tu ukryte są kolejne jurajskie wspaniałości. Po pierwsze, świetnie stąd widać wzgórze „Kazubiec” wspomniane wcześniej.

Po drugie, znajduje się tu zjawiskowa skała o nazwie „Czacha”, znana oczywiście w świecie wspinaczkowym. Skryta na wzgórzu sprawia wrażenie.

Oglądamy i podziwiamy z każdej strony, a następnie schodzimy niżej, a tam…. kryją się kolejne skały! Co za fantastyczne miejsce, taki magiczny zakątek, niczym z jakiegoś filmu „fantasy”…

Docieramy do przyjemnej miejscówki i robimy sobie chwilę odpoczynku i relaksu.

Wycieczka dobiega końca. Idziemy na przystanek w Trzebniowie, mijając po drodze starą studnię, urokliwe domy, sklep, kościół i chaty o drewnianej zabudowie.

Świetna wyprawa. Jak zawsze jesteśmy nasyceni i zmęczeni, bo wszystko oczywiście na pieszo. Zostało nam tu jeszcze sporo do zobaczenia, bo to nie koniec jurajskich skarbów w tym rejonie, ale zawsze lepiej zostawić coś na potem, by móc wrócić.

Polecamy !

zdjęcia: weekendnaszlakublog

Z Ogrodzieńca do Zawiercia: opuszczony obiekt, ruiny prochowni, poziomkowe lasy.

Witajcie!

Wracamy z kolejnym opisem pieszej wyprawy w nasze pobliskie rejony.

Lipcowa sobota to plan na nadrobienie wycieczki, która nie doszła do skutku w ostatnim czasie. Musieliśmy wtedy nagle zmienić plany z racji braku połączenia „busowego”. Tym razem udało nam się jednak dojechać do celu, czyli do Ogrodzieńca w powiecie zawierciański, skąd rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę. Pogoda dobra, nie za gorąco, wręcz rześko, choć później okaże się, że jednak momenty tak zwanej „duchoty” pozbawią nas mocno sił 😉 Cóż, bywa. Jesteśmy jednak dość wytrzymali, padamy dopiero po przyjeździe do domu 🙂

Ogrodzieniec jest dość rozległym miastem. Właściwie poza ładnym kościołem niewiele jest tu do oglądania w samym centrum, ale… już nieco dalej warto się udać, bo tam kryją się naprawdę ciekawe miejsca.

Z przystanku udaliśmy się „niebieskim”, rowerowym szlakiem w kierunku „Krępy”. Czym jest „Krępa”? To Ośrodek Rekreacyjno – Wypoczynkowy przy ul. Spacerowej. Fajne miejsce, ale.. zanim tam dotarliśmy natrafiliśmy na piaszczyste tereny, gdzie właściwie nic poza roślinnością i piachem nie ma, gdzieś tam w chaszczach skryte jest jakieś małe oczko wodne, nie ma o czym mówić.

Stamtąd odbiliśmy w bok i po kilkudziesięciu metrach, skryty między drzewami i krzakami ukazał się naszym oczom przedziwny, niedokończony w budowie, obiekt. Ponoć miał to być kiedyś aquapark zwany „Jurajskim Parkiem Wodnym”, nie mamy potwierdzonych informacji, ale ponoć sprawy zaszły do sądu, no i od tamtej pory obiekt wygląda jak wygląda.

Teraz przyszedł czas na „Krępę”, miejsce w którym naprawdę można fajnie odpocząć. Dobre dla wszystkich, szczególnie dla rodzin z dziećmi. Jest tu i mały basen, altany i wiaty, hamaki, bar. (wiecej możecie poczytać tutaj: https://www.facebook.com/KREPA.OGRODZIENIEC/). Trochę tam pochodziliśmy sobie, posiedzieliśmy, posililiśmy się. Miło.

Kolejnym celem było zobaczenie ruin starej Fabryki Prochu z początków XIX wieku, która uległa zniszczeniu w 1943r. Po szczegóły historyczne zapraszamy na tę stronę https://www.ogrodzieniec.pl/kategorie/ruiny_prochowni – warto poczytać. My natomiast z „Krępy” weszliśmy w las, ścieżką oznaczoną czarnym szlakiem. Las jest przepiękny! Dawno nie widzieliśmy takich sosen, tylu jagód i poziomek, którymi aż pachniało! Czarny szlak jest naprawdę świetnie oznaczony – zgubić się nie można a do samej prochowni dość długo się idzie (zdjecia) Po dłuższym czasie docieramy do szlaku dydaktycznego i tablicy informującej o Szlaku Militarnym „Prochowni”. Skręcamy w niego i tam już zaczynają się wały, szańce i pozostałości murów.

Najlepiej zachowały się jednak ruiny znajdujące się nieco dalej, nieco przysłonięte przez drzewa jednak wybijają się na ich tle. Obejrzeliśmy je z każdej strony. Należy uważać również wchodząc w las, żeby przypadkiem nie „wdepnąć” w studnię, mimo że są oznaczone taśmami, to jednak mogą być niebezpieczne.

Cieszymy się, że udało nam się znaleźć te ruiny, aż ciężko jest sobie wyobrazić, że kiedyś w miejscu teraz porośniętym tak pięknym lasem, był dobrze prosperujący zakład, że pracowali tam ludzie, którzy kiedyś żyli, ciekawi nas bardzo jak ta fabryka wyglądała w rzeczywistości.

Dalej czarnym szlakiem ruszyliśmy w stronę Józefowa. Szliśmy długo, ale to bardzo wygodny szlak, no i dodajmy cały czas prowadzi przez ten „bajkowy” las.

Bliżej Józefowa (do którego jednak nie poszliśmy) napotkaliśmy na bardziej podmokłe tereny. W pobliżu płynie Potok Ogrodzieniecki, a także Czarna Przemsza (zdjęcia).

Kolejnym punktem na trasie jest symboliczna Mogiła Powstańców z 1893r.

Tu już jesteśmy przy szosie prowadzącej do Zawiercia. Zostało nam jeszcze parę kilometrów do pociągu. Poboczem szosy, cały czas wzdłuż torów prowadzi zresztą dalej czarny szlak. Szliśmy i szliśmy, mijając pociągi i garaże z mistrzowskim grafitti.

No i w końcu dworzec Zawiercie.

Zadowoleni choć „mega” zmęczeni – sporo kilometrów na pieszo plus momentami obezwładniająca „duchota” na trasie lekko nas wykończyły, ale za to mamy znów mnóstwo zdjęć, kilka nowo poznanych miejscówek i świetne wspomnienia.

A już niebawem kolejna trasa, tym razem będzie bardziej jurajsko 🙂

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)

Ryczów – Złożeniec : w poszukiwaniu skałek

Witajcie!

Ruszyliśmy z „kopyta” i nadrabiamy czas pandemii, kiedy to siedzieliśmy w domu. Teraz wreszcie wróciliśmy do normalnego tempa weeekendowych wyjazdów na szlak.

Tym razem udaliśmy się do naszej ukochanej bazy wypadowej czyli do Ryczowa (gmina Ogrodzieniec, powiat Zawiercie). Niebieskim szlakiem ruszyliśmy w stronę lasu, gdzie przy szutrowej drodze w kierunku skały Brzuchackiej znajduje się mała kapliczka.

Kilka metrów od kapliczki znajduje się znana w środowisku wspinaczkowym „Małpia Skała”, a a dalej kolejne: „Bazelowa” i „Industrialna”.

Oczywiście nie mogliśmy pominąć ogromnej „Brzuchackiej Skały”.

Kolejnym odkryciem, a zarazem nowością we wspinaczkowym „światku” jest skała znajdująca się po drugiej stronie ścieżki, niedaleko wspomnianej „Brzuchackiej Skały”, a mianowicie jest to „Kaczy Dziób” świetna formacja skalna z półką, wysoka, ładnie odchaszczona (zdjęcia). Tutaj zrobiliśmy sobie mały przystanek, żeby chwilę posiedzieć i nacieszyć oczy.

Wychodząc z lasu, obraliśmy kierunek na Złożeniec, przyległą wieś, która już należy do gminy Pilica. Polną ścieżką z przepięknymi widokami nawet w oddali na z jednej strony Podzamcze, z drugiej na zamek Pilcza w Smoleniu szliśmy przed siebie w kierunku niewielkich, dwóch wzgórz.

Upał zaczął nieco doskwierać, bo na otwartej przestrzeni słońce paliło niemiłosiernie, no ale jakoś doszliśmy do tych obranych sobie za cel wzgórków o wdzięcznej nazwie „Lisia Buda”. Te miejsca niestety są strasznie zarośnięte, ale i na jednym i na drugim znajdują się niewielkie ostańce.

Mimo wysiłku, jaki włożyliśmy w przedzieranie się przez chaszcze i palące słońce warto było jednak dotrzeć do tych miejsc, ze względu na widoki, jakie rozpościerały się wokół.

Polną drogą ruszyliśmy dalej w kierunku Złożeńca, dotarliśmy do miejsca gdzie już zaczęły się tereny prywatne (domostwa, działki) – chwila odpoczynku przy niewielkiej prywatnej skałce. Własciciel terenu okazał się niezwykle miły, nie miał nic przeciwko temu, byśmy chwilę tam przycupnęli, a nawet wskazał nam drogę „wyjścia” z tych ogrodzonych, prywatnych terenów. Fajnie jest trafiać na takich ludzi, którzy nie gonią człowieka z kijem albo psem, tylko dlatego, że się weszło na metr prywatnej łąki…

Doszliśmy zatem do Złożeńca i stamtąd już prosto udaliśmy się z powrotem w kierunku Ryczowa mijając Wiejski Dom Kultury i OSP, starą studnię.

Przy rozwidleniu na Pustkowie/Ryczów oczywiście wybraliśmy tę drugą wieś, no bo stamtąd mamy busa powrotnego do Zawiercia. Jak poinformował drogowskaz do Ryczowa jeszcze 4km, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy jeszcze czegoś nie chcieli po drodze zobaczyć.

Odbiliśmy nieco z asfaltowej drogi aby przejść skrajem Rezerwatu „Ruskie Góry”. Udało nam się jeszcze sfotografować sporo skał, które właściwie są bardzo blisko od ścieżki jaką szliśmy. Świetne, klimatyczne miejsce..

Prosta droga w stronę Ryczowa prowadziła nas już do celu. Podziwiając okoliczne widoki i spędząjąc chwilę na odpoczynku przy „Firkowej Skale” (już aktualnie mocno zarośniętej, co nas bardzo zasmuciło) wróciliśmy na przystanek.

Świetna wycieczka, chociaż upał niestety zmęczył nas bardziej niż te ponad 20 km w butach na pieszo. Jak zawsze bardzo nam się podobało, polecamy te rejony!

(zdjęcia: weekendnaszlakublog)